Archiwum styczeń 2009


Rozdawała ulotki, a powinna...
19 stycznia 2009, 16:24

Rozdawała ulotki, a powinna...

No właśnie, co powinna. Wracając dziś z wykładów postanowiłem zboczyć z ustalonej trasy i zachaczyć o pobliski market. Znajduje się on w specyficznym skupisku bloku, zwanych Manhattanem, żeby się tam dostać trzeba na początku przebrnąć przez oblodzone schody.

I właśnie kiedy już miałem dokonać tego karkołomnego czynu, ktoś wcisnął mi w dłoń ulotkę "szkoły zaoczne i polcealne...", nawet nie zdążyłem ujrzeć jej twarzy, ale wiedziałe, że to była ona, poczułem uśmiech w powietrzu, po czym poddałem się bezwiednej sile tłumu.

Wracając  z zakupów wpatrzony w niebo, poślizgnąłem się, cudem udało mi się utrzymać równowagę, wtem poczułem coś na kształt dejavu, znów ktoś mi wciskał ulotkę "szkoły zaoczne...".Spojrzałem na jej twarz, aż mi dech zaparło, ta gładka jak jedwab cera, śliczny, mały nosek i te oczy, spokojna toń morza, z pozoru prawie że nieruchoma, lecz wyczuwało sie nadchodzący huragan-jak te oczy musiały wyglądać kiedy sie wściekała...

Wziąłem ulotkę, zdołałem wyszeptać -dziękuje, i najzwyczajniej w świecie odszedłem.

Odwróciłem się jeszcze raz, kiedy to czerwone światło za nic nie chciało ustąpić zielonemu, z daleka wydawła się tak niepozorną istotą, w śmiesznej klorowej wełnianej czapeczce, kolorowej kutrce, widać, że nie miała na sobie nic z House, Zary czy Lee. Miała za to niesamowicie niebieskie oczy, których ze świecą szukać w Croptown, Repoterze czy Divers'ie.

Rozdawała ulotki w mroźne popołudnie, może nie z poświęceniem dziewczynki od zapałek, ale z brakiem pewności siebie, rozdawła ulotki, a powinna jeśli nie miłośc, to chociaż krople swych ukrytych oczu.

Przyjaźń
19 stycznia 2009, 00:48

Przyjaźń to słowo magiczne, posiada w sobie tak wiele, że nie potrafimy myśleć o nim bezosobowo, bo to właśnie ludzie są jego najpełniejszą definicją.

Dziś rozmawiałem z przyjaciółmi, a w gwoli wyjaśnienia przyjaciółkami, świat wtedy nagle jakby przystał i czas zaczął być mierzony nie w minutach, ale we wspólnie spędzonych chwilach. Tak, wtedy wszystko nabiera najgłębszego sensu, staje się naturalne. Gdy jesteśmy razem, nawet wirtualnie, nie myślę o tęsknocie dopadającej mnie w mroźne wieczory lecz wyciskam jak cytrynkę możliwość rozmowy,choć nawet milczenie sprawia przyjemność. Z Agą i Kasią tak już jest nie znam dnia ani godziny, ale nagle wszystko staje się nieistotne: wyrwanie ze snu, brak śniadania, jutrzejsze kolokwium, wszystko rekompensują słowa

-Cześć przystojniaku,

-Witaj paskudo :)

Cenię sobie niezależność, acz w tej materii jestem jej pozbawiony. Nic na to nie poradzę, przyjaźń to bardzo silny narkotyk, pozbawia możliwości racjonalnego postrzegania świata, gdyż z przyjaciółmi nawet najgorsze chwile potrafią być najpiękniejsze. Może i jest to banał, slogan, ale sądzę,że twierdzą tak tylko ci co jeszcze nie posmakowali przyjaźni.

To ciekawe jak silne więzy mogą połączyć ludzi-mimo znacznej odległości-ja w Wrocławiu, dziewczyny w Krakowie nasza przyjaźń niczego nie straciła (poza pewnym utrudnieniem w dawnym rytuale prawie że codziennych spotkań ;d

Stały się one integralnymi cząstkami mojego życia i nawet jeśli miałbym na to ochotę nie sposób ich wykorzenić :) chyba jeśli ktoś odczuwa masochistyczną potrzebę wiwisekcji.

Dlatego brakuje mi liceum, siedzenia w jednym rewirze ławek, spędzania w szkolnym barze z Agą podstaw przedsiębiorczości, i tych nie kończących się herbat u Kasi-że też ona zniosła wszystkie te najazdy kohort dzikich barbarzyńców, czyli osób z naszej paczki.

Ale przyjaźń to także nadchodząca przyszłość, która mam nadzieje nie raz naznaczona zostanie piętnem wspólnie spędzonych chwil, które utworzą jeden wielki łańcuch potocznie zwany życiem. Co do elementu prospektywnego, jego realizacją będzie przyjazd dziewczyn do Wrocka na zakończenie sesji-czyż można sobie wyobrazić lepszą nagrodę za zdany semestr?

Przyjaźń to ogniwo łączące w sobie miłość z zaufaniem, z reguły wyłączającą fizyczność (choć w każdej chwili można to zmienić :D A tak na poważnie to uczucie bez którego trudno byłoby się obyc, a w moim przypadku normalnie funkcjonować...

Nostalgia
19 stycznia 2009, 00:29

Tęsknota to taki zwierz ukryty za firanką, przykryty niedbale rzuconą książką, czający się w świetle latarki, pojawia sie niepostrzeżenie, w chwili najmniej potrzebnej i rozsiada wygodnie. Nie wiadomo kiedy sobie pójdzie, nie reaguje na zaklęcia "a kysz maro" ani przekleństwa " a idźże do cholery".

Dla jasności sprawy właśnie przyszła, siedzi teraz na łóżku albo stoi za plecami, nachyla się do ucha, szepcze o samotności...Nikczenna, ale można się do niej przyzwyczaić, przydatna bo nie pozwala zapomnieć, że wieczory najdłuższe są te spędzone w niezbyt wyszukanym towarzystwie, czyli w własnym gronie (schizofrenia ?!)

Najgorsza ta niesprecyzowana, co nie pozwala tęsknić za czymś znanym i bliskim, a marazmem, wyśnionym ideałem, przeczuciem szczęścia błąkającym się koło ust jak bezdomny pies nieopodal latarni. Tęsknota za... niekoniecznie czymś niebywałym, a zwyczajnym jak łyk porannej herbaty(czy ja przypadkiem nie staje się sentymentalny :)

Rzadko mi się zdarza skupiać na sobie, myśleć o sobie, angażuje się żyjąc z innymi, i choć nie gubie swego indywidualizmu (a przynajmniej się staram :) kolektyw staje sie podstawową kategorią myślenia o sobie, dlatego tęsknota burzy mój spokój, natrętnie przypomina mi o mnie w liczbie pojedynczej, i tylko pojedynczej

Tęsknota za czymś nieokreślonym, a lepkim jak miód, pokrywającym świat,leżącym na ulicy w kazdym spotkaniu, wyciągnięciu ręki, złapanym uśmiechu leżącym na dnie kieszeni, nostalgia za miłością na wyciągnięcie ręki...z powodu zimna od lat ukrytej w połach płaszcza.

Słów kilka na dobry początek...
18 stycznia 2009, 03:25

Zacznijmy od tego czemu powinienem poświęcić czas w tej chwili-wstępu do prawoznastwa, ale uwierzcie mi to o wiele mniej interesujące zajęcie..

.Reqiem dla miłości-temat tak banalny, że aż mdły, by nie powiedzieć pretensjonalny. Kocha właściwie każdy, więc każdy wie o co chodzi, więc po co o tym jeszcze pisać, ciekawsze tematy wszak wręcz same pchają się pod nogi, a ściślej rzecz ujmując pod palce biegające po klawiaturze. Tak można by powiedzieć, że wszak istnieją różne rodzaje miłości, poczynając od altruizmu na narcyzmie kończąc, różne są koncepcje dotyczące źródła miłości, choćby na tej płaszczyźnie można wszcząć by skądinąd ciekawą dyskusję, ale po co? Dla niezdrowego samozaspokojenia się erudytów, w rzeczywistości żebrzących o okruchy ciepła.

Powód pisania o miłości jest o wiele banalniejszy, po prostu z potrzeby kochania i bycia kochanym.W sytuacji kiedy kolejny wieczór z kubkiem gorącej czekolady, jaśminowym kadzidełkiem i Mozartem staje się nie do zniesienia w perspektywie spędzenia go tak samo w dniu jutrzejszym, kiedy samotność, z dozą konsekwencji zadamawia się w kolejnym zakamarku ciała, kiedy dłonie tracą zdolność pisania braille'a po ciele kobiety, kiedy usta pękają na mrozie bez czułości.

Piszę o miłości w najmniej miłosnej chwili, kiedy właściwie przestaje oddychać tracąc zdolność do bycia razem, do usłyszenia szeptu nadbiegających z daleka pukli włosów, śpiewu szalika rozwianego szczęściem, dotyku dłoni  na moście ostrożnego jak spotkanie łabędzi, wspólnych rozmów nocą bez wypowiedzenia jednego słowa, i tego złaknienia ciał, palców błąkających się niby we mgle pocałunków, sunących po plecach i ustach, co jak żołnierze suną za nimi zdobywając kolejną twierdzę rozkoszy.

Właśnie dlatego zimowe wieczory w dwójnasób odczuwa się samotnie, z własnego bycia niczym nie ograniczonego oprócz myślą, iż kogoś brakuje, kogoś kogo nie znajduję, a może już po prostu znaleźć  nie potrafię...